Site icon Aktywni w podróży

Bieszczady – Rozstania i powroty|Cz. II

Bieszczady aktywnie

Część 2. (link do części pierwszej tutaj)

Wsiadamy na motocykle, basowy pomruk wydechów przerywa wieczorną ciszę. Ruszamy dalej.

Oświetlona zimnym światłem księżyca droga wije się i ucieka wśród zalesionych zboczy. Jest zimno, ręce marzną. Eh, podgrzewane manetki – moje westchnienie pozostaje zamknięte w kasku, a manetki pozostają w sferze pobożnych życzeń.

Spękany asfalt, drobny żwirek na skraju i brak pobocza – to bieszczadzkie standardy. Przebijamy się przez mrok, lampy wydobywają tylko fragment przestrzeni przed nami. Co jakiś czas przez drogę przebiegają zwierzęta, las szumi wokół nas. Atmosfera jak w powieści „W księżycową, jasna noc”.

Widzę coraz gorzej. Winowajcą okazuje się lekko, ale jednak parujący wizjer w kasku. Przy tej temperaturze i wilgotności to nic dziwnego. Uchylam lekko szybę i od razu powietrze staje się bardziej przejrzyste choć… chłodniejsze. Przez Wetlinę przemykamy jak cienie, wzrokiem pozdrawiamy „Bazę ludzi z mgły”. Gnamy do Ustrzyk Górnych i dalej do naszego celu.

Ostatni fragment drogi do Mucznego to istny odcinek testowy dla miłośników enduro. Wyrwy, spękania powierzchni i przełomy każą zwolnić. Byłby to doskonały pretekst do podziwiania uroków przyrody tego zakątka, gdyby nie to, że księżyc schował się za chmurami i lepka ciemność otacza nas z każdej strony.

„Wilcza Jama” – Muczne

Parkujemy wreszcie maszyny pod drewnianą, stylową karczmą. To tutaj. Dostajemy klucz do naszego domku. Jest klimatycznie, spokojnie i… chłodno. Do dyspozycji mamy jednak piecyk–kozę i zapas drewna. Szybko zdejmujemy bagaże z motocykli, zagospodarowujemy kwaterę i za chwilę ogień zapewnia ciepło. Po tych pięciuset kilometrach miło jest wpatrywać się w płomienie, wymieniać niespiesznie uwagi, nie robić nic. Jutro nie wybieramy się na szlaki, nie mamy planu. Pojawiają się nasi gospodarze, zacny trunek i rozmowy… Czas zwalnia. Wszak jesteśmy w sercu Bieszczadów.

Tym razem płyną dźwięki Werhowyny, potam Haydamaky, słowa ukraińskie, Siada i dziewczyna Wojtka. Rodem z Kaszubów, ale sercem, duchem tutaj. Wrosła w Bieszczady, zadomowiła się.

– A chcecie usłyszeć biały głos? – nagle pada pytanie. Spoglądamy na siebie – czy chcemy? Ehh… Siedzimy nieopodal granicy z Ukrainą, w miejscu wciśniętym między zalesione stoki oświetlane teraz jedynie przez blade światło księżyca. Czy chcemy?

– No pewnie! Zaśpiewasz nam? I płyną słowa, tym razem żywe, czyste, surowe niemal. Czujemy, że po to przyjechaliśmy.

„Sywaja zazula pered Moju chatu
S’iła na kały ni ta-j stała kuwaty
Oj, Boże-ż mij, Boże,
szczo s’ia narobyło,
Kozak maje żinku,
a ja-j polubyła…”

Chłoniemy klimat, chłoniemy dźwięki. Przymykam oczy, przypomina mi się rok 1993. Późnym popołudniem wchodzę na szlak wiodący z Wetliny, przez Dział do „Bacówki pod Małą Rawką”. To długa wędrówka. Po stromym podejściu z Wetliny wiedzie przez lasy i odsłonięte polany niemal grzbietem. Mój pech polega na tym, że niebo ciemniejąc coraz bardziej nie zapowiada jedynie nocy ale i… burzę. Otaczają mnie powalone drzewa, wyobraźnia zaczyna podsuwać obrazy uderzających w nie piorunów… brrr… Jest głęboka noc. Wciąż idę, czując na plecach oddech doganiającej mnie nawałnicy. Na polanach spoglądam zaniepokojony i, co tu dużo mówić – przestraszony – w niebo. Błyska się już na prawdę mocno, słychać z dali grzmoty. Wiem, że zawracanie nie ma sensu zwłaszcza, że tym krokiem skierował bym się w samo centrum burzy. Gnam teraz szlakiem, stawiam duże kroki, idę szybko, przeskakuję korzenie. W głowie zamęt, przypominają mi się wszystkie opowieści o turystach rażonych piorunem, po pożarach lasów, słowem – gonitwa myśli, może nie panik jeszcze ale… Do śmiechu mi nie jest. Dominującym uczuciem jest również samotność na szlaku. Poczucie, że w promieniu kilku kilometrów jestem tylko ja i… nadciągający Armagedon.

Dźwięki, słowa, ludzie…

Decyduję wreszcie – zejdę w dół zbocza, przynajmniej do granicy lasu tak, aby nie być atrakcyjnym celem dla błyskawic. Nieopodal ścieżki zostawiam plecak (na ówczesne czasy nowoczesny – z zewnętrznym stelażem – dlatego zawiera sporo metalowych elementów). Pozbywam się większości elementów z metalu, zabieram karimatę, sznur i folię NRC. Brnąc przez wysokie trawy, ślizgając się na błocie docieram do granicy lasu. Tutaj konstruuję prowizoryczne schronienie, „niby namiot” pod którym mam zamiar przeczekać tę nawałnicę. Ta wreszcie nadchodzi wraz z ulewą. Tego się nie spodziewałem. Istne kaskady spływają ze zboczy, zalewają karimatę. Czuje się jakbym biwakował w potoku. Z drugiej strony trzaskające wokół pioruny nie pozwalają ruszyć z miejsca. Dzikie gromy przewalają się górą, próbuję mimo wszystko zasnąć. Ale to raczej przeczekiwanie, bo wyjścia z sytuacji nie ma. Iść się nie da, czekać – także coraz gorzej. Czuję, że cały już jestem przemoczony, karimatą płyną już regularne potoki wody. Na szczęście centrum burzy a wraz z nim błyskawice przenoszą się dalej, odpływają w dal. Pozostaje jedynie koszmarna ulewa. Zza ściany wody nie widać świata.

Po kilku godzinach przeczekiwania decyduję – idę dalej. Czekanie tylko pogorszy moja sytuację. I tak nogi nie chcą się rozprostować, dreszcze przeszywają mnie i pierwsze kroki w ulewie robię jak pijany. Pomagając sobie rękami wspinam się ponownie do ścieżki. Zakładam plecak – niemal powala mnie na ziemię. Wiem, że nie jest dobrze. Od razu stają przed oczami sceny z „Wołania w górach”. Brrr… odpędzam ponure myśli i koncentruje się na odnajdowaniu ścieżki w przesyconym wilgocią powietrzu. Wychłostane deszczem trawy zakrywają ją niemal całkowicie. Mam latarkę, ale wiem, że bateria na długo nie wystarczy. Używam jej oszczędnie. Po kilku godzinach deszcz ustępuje. Podnoszą się ciężkie mgły. Brodzę szlakiem, szukam go, tracę, odnajduję, tak mija czas. Nie wiem która jest godzina. Docieram do mocnego podejścia. Wydaje mi się, że to może być już Mała Rawka, ale we wszechogarniającej mgle nic nie widać. Wychodzę na jakiś szczyt. Zaskoczony nagle obijam się o… słup ze znakami. Niemal skaczę z radości, ale na skoki nie mam siły. Ulga jest ogromna. Wiem, że czeka mnie już jedynie 40 minut drogi w dół i będę w bacówce. Przystaje na chwilę. Nie pada już, jestem rozgrzany drogą, samotny w górach.

Stoję w gęstych oparach mgły. Robię kilka kroków „na stronę” po czym wracam do środka mojego wszechświata – czyli znaków kierujących na szlaki. Zaczynam schodzenie po czym… Przystaję. Nie wiem, czy nie zaczyna schodzić droga, którą tu przyszedłem. Już nie wiem czy wracam, czy idę dobrze. Zdezorientowany decyduję wrócić na szczyt. Wyjmuję kompas, wyznaczam kierunek i upewniwszy się, że mam przed sobą właściwa ścieżkę rozpoczynam mozolne zejście.

Do bacówki ostatecznie docieram o godz. 4 nad ranem. Drzwi otwiera Robert – kierownik i nie pytając o nic sadza mnie przy kominku, znika w kuchni i za chwilę przynosi talerz gorącej zupy i pajdę chleba. Po błyskawicznym wchłonięciu połowy talerza podnoszę wzrok i wydobywam z siebie pierwsze od kilku godzin słowa:

– Z Wetliny idę. Działem.

Robert kiwa głową, przeciąga się i dolewając mi gorącej zupy mówi:

– I tak masz farta, ta burza – odwraca się do okna – była jakich mało. Masę drzew połamało. Chodź, kimniesz sobie w służbówce, a jak się wyśpisz to spokojnie pogadamy. Kieruję się do kantorka za kuchnią, jest wygodna kozetka, mam jeszcze suche ciuchy i jak tylko moja głowa dotyka poduszki – zapadam w ciemność. Tę przyjemną tym razem.

Z zamyślenia wyrywa mnie głos Wojtka. Pyta o plany na jutro. Ależ odjechałem – myślę. Przeciągam się.

– Sami nie wiemy jeszcze – mówię – może Tarnica, może połoniny. Kusi też Grób Hrabiny. Ale chyba jutro to tak na spokojnie. Może zobaczymy wypał? Jest tu przecież po drodze. Feliks kiwa głową na tak. Sięgając po plastikowy kanisterek Wojtek kusi nas wizją samotnej chatki ukrytej po za szlakiem.

– Nie jest daleko – podaje detale. Mało ludzi tam chodzi, a jest na prawdę klimatyczna. Czasem – dodaje – jak człowiek ma wszystkiego dość, to warto tam się zamelinować na tydzień lub dwa. W dali widać już granicę. Jest otwarty widok na pola, dalej las. Zobaczycie – spodoba wam się. Nazywa się Dydiówka.

Kiwamy głowami, to fajny pomysł. Jutro zobaczymy. Siedzimy jeszcze długo. Płyną opowieści, wspomnienia, dźwięki.

Dydiówka

Budzi nas słońce. Czyste niebo, rześki poranek. Nie wybieramy się daleko. Zabrawszy aparaty i coś do picia wyruszamy na poszukiwania Dydiówki.

Dydiówka – widok w stronę ukraińskiej granicy

Dzięki dokładnemu opisowi, znajdujemy ścieżki, przesmyki i kierunki. Na miejscu wita nas klimatyczna chatka, miejsce na ognisko i cisza przygranicznych pól. Na stronę ukraińska otwiera się fantastyczny widok. Chłoniemy spokój, chłoniemy ciszę. Czas zwalnia. Nic nas nie goni. Urok miejsca po za utartymi ścieżkami, z daleka od gwaru i ruchu zatrzymuje nas na dłużej. Niespiesznie rozmawiamy zauważając z zaskoczeniem, że zapada zmrok. Nie chce sie ruszać, wracać, gonić… Zbieramy się jednak i leniwie, bez pospiechu wracamy na noc do „Wilczej Jamy”.

Kolejny dzień to wycieczka na Tarnicę. To najwyższy szczyt Bieszczadów, a cała grupa Tarnicy, Bukowego Berda i Halicza to przepiękny obszar i okazja do podziwiania widoków zarówno polskiej jak i ukraińskiej strony granicy. Siedzimy zaszyci w trawach spoglądając w dół na wieś Moczarne, na wijące się wstęgi dróg, które tak niedawno pokonywaliśmy nocą.

Kusimy się również na przejście przez Połoninę Caryńską i zejście do przełęczy Wyżniańskiej, skąd niedaleko już do „Bacówki Pod Małą Rawką”. Ponownie budzą się wspomnienia, odruchowo zerkam w niebo szukając oznak burzy.

Oddech i przestrzeń – coraz ich mniej w Bieszczadach…

Mijają godziny i krótki pobyt w górach dobiega końca. Następny poranek to szybkie pakowanie, ogarnięcie domku i powrót do Warszawy, do zajęć, do codziennej gonitwy.

Informacje

To o czym warto pamiętać wybierając się w Bieszczady, to trudność w znalezieniu noclegu na jedną noc –  zwłaszcza w sezonie, oraz nieduża liczba stacji benzynowych w regionie.

Doskonałymi miejscami wypadowymi są Wetlina i Ustrzyki Górne. Przy małej ilości czasu to dobre punkty zapewniające dobry dostęp do głównych szlaków.

Kto pamięta PKS?

W Bieszczadach każdy znajdzie coś dla siebie. Jedni wybiorą „winkle” i radość z samej jazdy, inni – zagłębią się w góry, zaszyją w ciszy i buczynie. Będą też i tacy, którzy odnajdą się w gwarze klimatycznych i knajpek. Moim zdaniem – warto połączyć wszystkie te elementy. Warto jednak uważać na wściekłe psy… zwłaszcza te w Bazie. Kto spróbował. Ten wie, że powroty bywają trudne J

W Wetlinie polecić możemy nocleg w gospodarstwie Agnieszki i Lucjana Sotów:
www.bieszczady.net.pl/wetlinka

natomiast w Mucznem – pobyt w „Wilczej Jamie” (uwaga – już nieaktualne! Obecnie Gospodarze prowadzą Wilcza Jamę w Smolniku):
www.muczne.pl

W obu przypadkach warto wcześniej dokonać rezerwacji – szczególnie w sezonie.

Dobrym źródłem informacji są również strony internetowe:
www.bieszczady.pl
www.twojebieszczady.pl/

Więcej wpisów z naszych górskich wycieczek znajdziecie tu: Góry, a pozostałe posty z wycieczek i podróży po Polsce tutaj: Polska.

Jeśli podobają się Wam nasze posty, zapraszamy do polubienia strony Aktywnych w podróży na Facebooku oraz do śledzenia naszego profilu na Instagramie. Będzie nam również miło, jeśli udostępnicie ten post swoim znajomym.

Exit mobile version